niedziela, 30 czerwca 2013

LOVE ME GREEN - małe podsumowanie.



                W końcu kwietnia br. otrzymałam propozycję współpracy od producenta kosmetyków LOVE ME GREEN. Zgodziłam się na tę współpracę i w maju otrzymałam przesyłkę zawierającą cztery pełnowymiarowe opakowania kosmetyków i próbki. Wczoraj napisałam recenzję ostatniego z tych kosmetyków.

Zazwyczaj, po zakończeniu współpracy, nie robię żadnych podsumowań. Jednak tym razem uważam, że jest to potrzebne. Zaraz wyjaśnię dlaczego.

Jak zazwyczaj bywa przy takich współpracach, kosmetyki do testowania otrzymałam nieodpłatnie. Jednak fakt, że za nie nie płaciłam nie powoduje, że przestałam logicznie myśleć, wyciągać wnioski, zadawać pytania. 

Do czego zmierzam? Przede wszystkim do ustalenia kto jest producentem kosmetyków LMG. Na stronie sklepu internetowego (klik) możemy przeczytać, że są to kosmetyki francuskie ale nie jest podana nazwa francuskiego producenta. Na opakowaniu każdego z kosmetyków też widniej napis "made in france". Chcąc to wyjaśnić wysłałam maila do przedstawicielki firmy z zapytaniem o producenta. Odpowiedź dostałam taką, jaką dostała Łucja z Agulkowego Pola (klik) tzn. że nie mogą ujawnić nazwy francuskiego laboratorium ze względu na konkurencję. Wolne żarty. Czyżby konkurencja dotyczyła tylko producenta tych kosmetyków? Wszak każdy producent kosmetyków czy czegokolwiek innego zmaga się z konkurencją. Takie są prawa kapitalizmu. Poza tym prawo nakłada na producentów kosmetyków obowiązek umieszczania na opakowaniach jednostkowych swojej nazwy i adresu. I tu mamy ten wymóg prawny spełniony. Spójrzmy:


To jest dno butelki zawierającej balsam do ciała LMG.



Dno butelki z szamponem.



Dno butelki z olejkiem.





Fragment tubki z kremem do rąk.

Jeśli na opakowaniu kosmetyku umieszczona jest nazwa i adres tylko jednej firmy, to oznacza, że ta właśnie firma jest producentem kosmetyku. Kto więc produkuje kosmetyki LMG? Odpowiedź jest prosta, tym producentem jes EVOLVE Sp. z o.o. Sp.K z Piaseczna. Być może firma EVOLVE współpracuje z jakimś francuskim laboratorium, korzysta z ich usług, być może na zasadach podwykonawcy, ale czy to oznacza, że te kosmetyki są francuskie? Czy jeśli firma produkująca samochody Mercedes otworzy ich montownię w Polsce to będzie to oznaczało, że Mercedes jest polskim samochodem? Chyba nie. Podobnie jest z kosmetykami.

W mailu, który otrzymałam jako odpowiedź na moje pytanie o producenta są takie fragmenty

"Firma Evolve z Piaseczna jest dystrybutorem kosmetyków w Polsce i w innych krajach i to właśnie ona zamówiła polskie kody kreskowe."

A dalej:

"Bardzo długi czas poszukiwaliśmy laboratorium, w którym moglibyśmy produkować nasze kosmetyki. W końcu nam się to udało, a nie było to łatwe ze względu na dużą konkurencję. W związku z tym pragniemy zachować w tajemnicy nazwę i położenie tego laboratorium."

Czy nie uważacie, że te dwa fragnenty przeczą sobie nawzajem? Z pierwszego wynika, że spółka Evolve jest tylko dystrybutorem kosmetyków LMG. W takim razie na opakowaniach powinna być umieszczona nazwa i adres francuskiego producenta oraz nazwa i adres polskiego dystrybutora.
Drugi fragment wyraźnie wskazuje, że producentem jest spółka z Piaseczna, bo co innego oznacza stwierdzenie: "Bardzo długi czas poszukiwaliśmy laboratorium, w którym moglibyśmy produkować NASZE (podkr.moje) kosmetyki." ? 

I jeszcze sprawa certyfikatu. Producent twierdzi, że kosmetyki LMG produkowane są zgodnie ze standardami ECOCERT. Powstaje więc pytanie dlaczego te produkty nie posiadają certyfikatu, skoro spełniają wszystkie wymogi ECOCERT-u? Dla mnie to jest dziwne. Może jednak te wymogi nie są tak całkowicie spełnione? 

Następne pytanie jest takie. Po co to całe zamieszanie z certyfikatem, na który kosmetyki LMG zasługują ale go nie mają, z tajemniczym (może wirtualnym?) francuskim producentem? O co tu chodzi? No cóż, znane powszechnie porzekadło mówi, że jak nie wiadomo o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. 
Wszystkie zauważyłyśmy, że te kosmetyki są drogie. Powiedzmy sobie szczerze, ile osób zgodziłoby się zapłacić 100 zł np. za krem do twarzy wiedząc, że jest on ponoć naturalny, ale nie posiada żadnego certyfikatu i produkowany jest przez nieznaną (przynajmniej z produkcji kosmetyków) spółkę z Piaseczna? Chyba niewiele. Co innego jeśli jest to krem francuski. Wszak francuskie kosmetyki od dawna cieszą się dobrą opinią i klientki chętniej zapłacą za nie wysoką cenę. 

Według mnie cała ta dziwna sytuacja ma wszelkie znamiona tzw. marketingowej ściemy obliczonej na naiwność potencjalnych klientek i, niestety, nas, blogerek. Bo niby co usprawiedliwia tak wysokie ceny? Certyfikatu nie ma. Nie zauważyłam też, żeby w składach kosmetyków roiło się od jakichś wyjątkowo drogich składników. Jeśli już jest jakiś drogi składnik np. olej arganowy to jest on raczej nisko w składzie, czyli jest go niewiele. Myślę, że ceny te podyktowane są po prostu chęcią dużego zysku na kosmetykach, które oceniam pozytywnie, ale na tak wysokie ceny nie zasługują. 

Taka dziwna polityka marketingowa firmy, pełna tajemnic i niejasności podkopuje zaufanie i do niej i do jej produktów. Skoro, na dobrą sprawę, nie wiadomo czy jest ten francuski producent, czy też go nie ma, to powstają i inne wątpliwości np. co do składów kosmetyków (brak certyfikatu, na który, ponoć, zasługują).

Ciekawa jestem, co Wy o tym wszystkim myślicie?





 

sobota, 29 czerwca 2013

LOVE ME GREEN Organiczny Rewitalizujący Krem do Rąk



                 Od czasu gdy przestawiłam się na kosmetyki naturalne, nie zawsze używam kremów do rąk. Często zastępuję je olejkami i z efektów jestem zadowolona. Nie mniej jednak przyjemnie jest od czasu do czasu zmieniać kosmetyki, a także poznawać nowości, a więc chętnie przetestowałam Organiczny Rewitalizujący Krem do Rąk LOVE ME GREEN.




Producent tak opisuje ten krem:
"Dzięki specjalnie skomponowanej formule ten organiczny krem do rąk skutecznie regeneruje i chroni dłonie. Unikalna receptura sprawia, że szybko się wchłania nie pozostawiając uczucia tłustego filmu na skórze dłoni. Efekt działania kremu utrzymuje się jeszcze długo po jego zastosowaniu, pozostawiając skórę przyjemnie gładką i aksamitną. Łagodnie rozjaśnia przebarwienia."

Aktywne składniki kremu to sok z aloesu, gliceryna, olej sezamowy i ekstrakt z kwiatów frangipani.


Całkowity skład kremu (INCI): Aqua (Water), Sesamum Indicum Seed Oil*, Butyrospermum Parkii Butter Extract*, Cera Alba (Beeswax), Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Aloe Barbadensis Leaf Juice*, Glycerin, Hexyldecanol, Hexyldecyl Laurate, Potassium Palmitoyl Hydrolyzed Wheat Protein, Caprylic/Capric Triglyceride, Benzyl Alcohol, Parfum (Fragrance), Helianthus Annuus Seed Oil, Sorbic Acid, Xanthan Gum, Sodium Hydroxide, Dehydroacetic Acid, Citric Acid, Plumeria Alba Flower Extract.
* - z upraw ekologicznych.



Krem zamknięty jest w miękkiej, estetycznej tubie o pojemności 75 ml. Tubka z zamknięciem na klik pozwala na łatwe i wygodne dozowanie kosmetyku mającego lekką, kremową konsystencję, co sprawia, że łatwo rozprowadza się go po skórze.  Jest bardzo wydajny. Ilość kremu zbliżona wielkością do ziarna grochu, lub niewiele większa, wystarcza do posmarowania obydwu dłoni. Jeśli wyciśniemy z tubki zbyt dużą ilość kremu, wówczas maże się po skórze i potrzebuje znacznie więcej czasu na wchłonięcie. Użyty we właściwej ilości wchłania się szybko i nie pozostawia na dłoniach tłustej warstwy. Ma ładny zapach kwiatów frangipani nie utrzymujący się długo na skórze. Nie zauważyłam żeby rozjaśniał przebarwienia ale ręce po jego użyciu rzeczywiście są gładkie i aksamitne. Spodobał mi się ten krem i jego działanie, zastrzeżenia mam jedynie do ceny. Moim zdaniem 49,90 zł za krem do rąk, to cena zbyt wygórowana. Ciekawa jestem, jakie jest Wasze zdanie na temat tej ceny.



środa, 26 czerwca 2013

ARGACOS Organiczny Peeling Witaminowy z Arganem




                           Bardzo lubię peelingi, zarówno te do ciała, jak i te do twarzy. Tym razem postanowiłam przetestować produkt zupełnie nieznanej mi francuskiej marki ARGACOS. Jest to Organiczny Peeling Witaminowy z Arganem, peeling do twarzy.



O tym kosmetyku możemy przeczytać:
"Peeling witaminowy z arganem przeznaczony jest do skóry mieszanej, delikatnej i zmęczonej. Jest prawdziwym zastrzykiem witaminowym dla skóry.
 Doskonale ją regeneruje, przyspiesza odnowę komórkową, oczyszcza z toksyn i zanieczyszczeń, reguluje wydzielanie sebum, zapewnia nieskazitelny blask i świetlistość." 



 Pomyślałam, że skoro producent przeznacza peeling do cery mieszanej, to powinien to być kosmetyk w sam raz dla mnie (wszak jestem posiadaczką takiej właśnie cery) i uwzględniłam go w swoim zamówieniu.

  Peeling zamknięty jest w małym, szklanym słoiczku z metalowym wieczkiem. Pojemność słoiczka to 50 ml. Kosmetyk ma konsystencję żelu o ciemnej, brunatnej barwie, a w nim zatopiono dużą ilość maleńkich drobinek o właściwościach peelingujących.



Te drobinki to sproszkowane pestki moreli zasobne w witaminy A i C, oraz sproszkowane łupiny orzechów arganowych. Pozostałe składniki aktywne peelingu to ekstrakt z miąższu i pestek grejpfruta i olejek ze skórki tego owocu. Te grejpfrutowe składniki doskonale oczyszczają skórę z nadmiaru sebum, zwężają rozszerzone pory i działają antyoksydacyjnie. Na drugim miejscu w składzie mamy hydrolat sosnowy oczyszczający i odświeżający cerę.


Pełny skład peelingu (INCI): Aqua, Pinus Sylvestris Leaf Extract, Prunus Armeniaca Seed Powder*, Glycerin, Citrus Grandis Seed Extract*, Citrus Paradisi Fruit Water*, Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Dehydroacetic Acid, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Argania Spinosa Seed Powder*, Citrus Grandis Oil*, Citric Acid, Sodium Hydroxide, Limonene.
* - składniki z upraw kontrolowanych biologicznie.



.

Muszę przyznać, że gdy zobaczyłam peeling i te malutkie drobinki, trochę zwątpiłam czy aby na pewno dobrze oczyszczą skórę. Okazało się jednak, że moje obawy były niepotrzebne. Te maleństwa, w połączeniu z ekstraktami z grejpfruta, świetnie sobie radzą. Skóra jest dobrze oczyszczona, gładka i przygotowana na wchłonięcie substancji odżywczych z maseczki, którą zaraz potem nakładam. Krótko mówiąc z peelingu jestem zadowolona i nie żałuję, że się na niego skusiłam.




Dodam jeszcze, że Peeling Witaminowy ARGACOS posiada certfikat Cosmebio. Oznacza to, między innymi, że kosmetyk oznaczony tym logo musi zawierać co najmniej 95% składników pochodzenia naturalnego, naturalnych lub z rolnictwa ekologicznego. Na wszystkich opakowaniach musi być oznaczony procent składników naturalnych i ekologicznych. W przypadku naszego peelingu jest to odpowiednio 96,53%  i  34,84%.

Powiem Wam jeszcze, że oprócz peelingu kupiłam też jeden z kremów do twarzy tej marki. Na recenzję przyjdzie jeszcze poczekać gdyż dopiero zaczęłam testowanie.

niedziela, 23 czerwca 2013

LOVE ME GREEN Organiczny Relaksujący Olejek do Masażu



           Gdy kilka lat temu przestawiłam się z kosmetyków chemicznych na naturalne, dokonałam kilka małych kosmetycznych odkryć. Te odkrycia polegały na tym, że poznałam produkty, które świetnie sprawdzają się jako kosmetyki, a o których przedtem wcale lub niewiele wiedziałam. Jednym z takich odkryć były właśnie oleje. Doceniłam je i bardzo polubiłam. Zawsze mam w domu kilka różnych olejków. Używam ich do ciała zamiast balsamów, do twarzy zamiast kremów, zwłaszcza na noc, a zimą także na dzień. Używam ich również do pielęgnacji włosów. Dlatego bardzo się ucieszyłam gdy wśród kosmetyków LOVE ME GREEN, jakie otrzymałam do testowania, znalazłam również olejek. Jest to Organiczny Relaksujący Olejek do Masażu.



Na stronie producenta możemy przeczytać:
"Aby zaspokoić wszelkie potrzeby skóry powstał organiczny olejek do masażu wzbogacony w olej arganowy. Stosowanie tego produktu daje uczucie komfortu i odprężenia. Skóra jest głęboko odżywiona, a świeży i subtelny zapach odpręża ciało i zmysły. Ekstrakt z kwiatów plumerii łagodzi stres poprzez swoje działanie kojące oraz relaksujące nerwy i mięśnie ciała." 


 
Producent zapewnia, że olejek nie zawiera parabenów, fenoksyetanolu, silikonów, EDTA, pochodnych olejów mineralnych z przemysłu petrochemicznego i etoksylowanych produktów. Zapach na bazie olejków pochodzenia roślinnego. Bez żadnych środków konserwujących. Produkt jest testowany dermatologicznie ale nie jest testowany na zwierzętach.

Skład olejku:




Substancje aktywne to: ekstrakt z frangipani, olej sezamowy, olej morelowy i olej arganowy.
100 ml olejku zamknięto w prostej buteleczce z przezroczystego plastiku, co ułatwia orientację w ilości kosmetyku jaką jeszcze mamy do dyspozycji. Butelka zaopatrzona jest w zamknięcie z małym otworkiem i zatrzaskiem. Dzięki takiemu rozwiązaniu nie grozi nam wylanie na dłoń nadmiernej ilości olejku.




Organiczny Relaksujący Olejek do Masażu ma żółto-złocistą barwę. Gdy otworzymy butelkę uwalnia się jego piękny zapach egzotycznych kwiatów frangipani (Plumeria alba/rubra). Polubiłam zapach frangipani, myślę jednak, że zwolenniczki lekkich i świeżych woni mogą nie być nim zachwycone.
Olejek jest dosyć rzadki i łatwo rozprowadza się po skórze. Nie wchłania się natychmiast, pamiętajmy jednak, że jest on przeznaczony do masażu. Pozostawia na skórze delikatny, tłusty film ale taka jest natura olejków. Nie przeszkadza mi to wcale, wręcz przeciwnie, lubię to.
Skóra po wmasowaniu olejku LOVE ME GREEN jest miękka i delikatna, a zapach frangipani dosyć długo pozostaje na jej powierzchni.



 Ponieważ olejek świetnie spisuje się na skórze, postanowiłam sprawdzić, co zdziała na włosach. Nie potrafię powiedzieć czy poprawi on trwale kondycję włosów gdyż nałożyłam go na włosy tylko dwa razy. Na tej podstawie stwierdziłam, że włosy po jego użyciu są miękkie, jedwabiste i błyszczące. Dobrze się układają. Być może po dłuższym olejowaniu nim włosów efekty byłyby lepsze.
Moim zdaniem Organiczny Relaksujący Olejek do Masażu LOVE ME GREEN jest bardzo dobrym kosmetykiem. Spełnia moje oczekiwania jeśli idzie o jego działanie, zapach też przypadł mi do gustu. Uważam jednak, że kosmetyk ten ma jeden minus. Jest nim cena. Myślę, że 70 zł (dokładnie 69,90) za 100 ml olejku nie posiadającego certyfikatu to jednak zbyt dużo. Jeśli nie zdecyduję się na zakup następnej butelki olejku, to tylko ze względu na cenę. 

wtorek, 18 czerwca 2013

Czy można żyć bez pszenicy?



                Pewnie tak, tylko po co? Wyczerpującą odpowiedź na to pytanie znajdziemy w książce Dieta bez pszenicy.





Autorem tej książki jest amerykański kardiolog, dr William Davis.




Dr Davis jest lekarzem zorientowanym przede wszystkim na profilaktykę. Słusznie uważa, że lepiej zapobiegać chorobom niż je leczyć. Wśród swoich pacjentów, i nie tylko wśród nich, propaguje dietę bezpszenną.
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież ludzie jedzą pszenicę od tysięcy lat i nikt nie uważał jej za szkodliwą. Dlaczego więc teraz miałaby szkodzić? Dlaczego dr Davis tak się do niej przyczepił?

Odpowiedź jest prosta. To, co dzisiaj uważamy za pszenicę, to jest zupełnie inna roślina niż ta, którą jedli nasi przodkowie przed wiekami.  Pierwszą uprawianą odmianą pszenicy była samopsza. Wystarczy powiedzieć, że jej kod genetyczny liczył zaledwie 14 chromosomów. Kod współczesnej pszenicy zawiera przeszło 40 chromosomów. A przecież te zmiany nie nastąpiły dzięki siłom natury. Dokonała ich ingerencja człowieka. Zmieniając kod genetyczny pszenicy osiągnięto odmiany dające większe plony, odporne na choroby i działania niekorzystnej pogody. Krótko mówiąc zadbano o interes rolników i przetwórców pszenicy. Szkoda tylko, że nikt nie zainteresował się wpływem tych zmian na zdrowie konsumentów. A ten wpływ jest ogromny i, niestety, negatywny. Oto jeden przykład: czy wiecie o tym, że dwie kromki pełnoziarnistego (ponoć zdrowego) chleba mogą podwyższyć poziom glukozy we krwi bardziej niż dwie łyżki cukru? Ważna informacja dla diabetyków, prawda? A jednak diabetykom ciągle zaleca się dietę z dużą ilością "zdrowego" pełnoziarnistego pieczywa. 

Spis treści tej ciekawej książki da nam pewne pojęcie o szkodliwym wpływie pszenicy na zdrowie.







Dr Davis namawia swoich pacjentów do wykluczenia pszenicy z ich diety. Jedni się na to zgadzają, inni nie. Po pewnym czasie u chorych, którzy zrezygnowali z pszenicy, doktor stwierdza bardzo dużą poprawę zdrowia. Poza tym ci ludzie są szczuplejsi. Chudną nie stosując żadnych diet odchudzających, bez liczenia kalorii i poświęceń.
W książce Dieta bez pszenicy znajdziemy również rozdział z przepisami na bezpszenne potrawy. W mojej ocenie są to takie typowo amerykańskie przepisy, chociaż niektóre z nich można zrealizować i u nas. Wskazują jednak kierunek, w jakim powinniśmy pójść chcąc się zdrowo i bezpszennie odżywiać.

Pszenica jest w naszym życiu wszechobecna. To nie tylko chleb i bułeczki. To również makarony, naleśniki, pierogi, domowe ciasta i inne mączne potrawy, które większość z nas bardzo lubi. Zdaję sobie sprawę, że całkowite wyeliminowanie pszenicy jest trudnym zadaniem. Warto jednak sobie to przemyśleć i przynajmniej maksymalnie ograniczyć spożycie tego, tylko pozornie zdrowego, zboża.




piątek, 14 czerwca 2013

LOVE ME GREEN Organiczny Witalizujący Szampon do Włosów



                Dzisiaj przedstawię kolejny kosmetyk marki LOVE ME GREEN, a mianowicie Organiczny Witalizujący Szampon do Włosów.




Szampon przeznaczony jest do wszystkich rodzajów włosów, a producent tak o nim pisze:
"Ten organiczny szampon do włosów jest bardzo delikatny, dodaje miękkości, elastyczności i wyzwala ich blask. Jego działanie oczyszczające nie podrażnia skóry głowy. Włókno włosów jest odżywione aż po cebulki, dzięki czemu włosy stają się miękkie i jedwabiste."

Skład szamponu wygląda tak:



Składniki aktywne szamponu to sok z aloesu, miód i gliceryna.

Moja opinia:
Opakowanie szamponu to prosta, plastikowa i przeźroczysta butelka z ładną, pastelową etykietą. Jej pojemność to 200 ml. Lubię kosmetyki w przeźroczystych opakowaniach gdyż zawsze wiem ile produktu mam jeszcze do dyspozycji. Butelka ma zamknięcie z zatrzaskiem, z dozowaniem szamponu nie ma żadnych problemów.





Szampon LOVE ME GREEN ma ładny zapach kwiatów frangipani. Jego gęstość określiłabym jako średnią. Obficie się pieni i dobrze oczyszcza włosy. Zgadzam się z producentem co do tego, że szampon jest delikatny i nie podrażnia skóry głowy. Włosy są miękkie i błyszczące, dobrze nawilżone ale nie obciążone. Być może jest to zasługa soku z aloesu zajmującego wysoką, drugą pozycję w składzie. Zauważyłam, że moje włosy po umyciu tym szamponem lekko się puszą. Nie jest to problem gdyż i tak po umyciu zawsze nakładam na włosy odżywkę do spłukiwania. Odżywki nie używam tylko wtedy gdy testuję jakiś szampon. Wiadomo, trzeba przecież zaobserwować działanie szamponu na włosy i skórę głowy.
I jeszcze jedno. Szampon LOVE ME GREEN niezbyt dobrze zmywa oleje. Dopiero po trzecim namydleniu olej był całkowicie usunięty z włosów. Nie uważam tego za jakąś wielką wadę, wszak wiele szamponów nie radzi sobie ze zmywaniem olejów i dlatego zawsze mam w łazience szampon, który dobrze to robi.




Podsumowując: uważam, że jest to dobry szampon. Na moich włosach sprawdził się dobrze. Natomiast zastrzeżenia mam co do ceny (49,90zł za 200ml). Moim zdaniem powinien być nieco tańszy

poniedziałek, 10 czerwca 2013

GLOV HYDRO DEMAQUILLAGE - recenzja



             Pisałam niedawno, że otrzymałam od firmy PHENICOPTERE rękawiczki (ściereczki?) do demakijażu.





Podobno, używając tych rękawic i zwykłej wody, można usunąć makijaż. Hmm, czy to możliwe? Nie bardzo wierzyłam. Teraz, po przetestowaniu GLOV muszę powiedzieć jedno. Dziewczyny, to naprawdę działa!!!

Jak należy się posługiwać tymi cudownymi rękawiczkami? To bardzo proste. Wystarczy taką rękawiczkę zmoczyć w wodzie o dowolnej temperaturze i wycisnąć. Wyciskać nie należy zbyt mocno, ot tak, żeby woda z niej nie kapała. Mokrą rękawiczkę lekko dociskam do oka na kilka sekund, a potem wystarczy przetrzeć nią oko 2-3 razy i gotowe. Tuszu i cieni już nie ma na oku. Są na rękawiczce! Potem drugie oko i reszta twarzy. Po tym zabiegu rękawiczka prezentuje się tak:


 
Rękawiczka jest brudna, ale za to buzia czyściutka. Skóra twarzy jest idealnie oczyszczona. Po oczyszczeniu przecieram twarz wacikiem zwilżonym hydrolatem. Gdyby skóra była oczyszczona niedokładnie widać by to było na waciku. Wacik pozostaje jednak biały.



Jest to najlepszy dowód na to, że rękawiczki GLOV  wspaniale wywiązują się ze swojego zadania, skóra jest idealnie oczyszczona. Teraz można przetrzeć ją tonikiem czy hydrolatem i nałożyć krem.

Powstaje pytanie, co zrobić z brudną rękawiczką? Przywracanie jej czystości jest dziecinnie proste. Wystarczy przeprać ją pod kranem zwykłym mydłem Biały Jeleń, które można za grosze nabyć np. w każdym Rossmanie. Brud schodzi bardzo łatwo i rękawiczka znów jest czyściutka. Wystarczy powiesić ją w łazience żeby wyschła i była gotowa do następnego demakijażu.


Używałam głównie tej dużej, czworokątnej rękawicy Glov comfort ze względu na to, że ma większą powierzchnię. Musiałam jednak przetestować również tę małą Glov on-the-go. Trochę jest dla mnie za mała, ale gdy zabrakło czystego miejsca, po prostu wywracałam ją na drugą stronę i kończyłam oczyszczanie twarzy.

Rękawiczki Glov Hydro Demaquillage to naprawdę świetny wynalazek. Producent twierdzi, że mają one właściwości peelingujące i rzeczywiście tak jest. Skóra wygląda jakby była poddana lekkiemu peelingowi, jest matowa, gładka i zaróżowiona. Mam poczucie czystości i świeżości. Dodatkowym atutem jest fakt oszczędzenia naszej skórze dawki chemii, którą aplikujemy jej robiąc tradycyjny demakijaż. To też ma swoją wartość.






Muszę się Wam do czegoś przyznać. Gdy otrzymałam te rękawiczki, takie mięciutkie, delikatne, pomyślałam sobie, że bardzo przypominają ściereczki z mikrofibry. Takie do sprzątania, które chyba każda z nas ma w domu. Może mikrofibra też usunie makijaż? Nie byłabym sobą gdybym tego nie sprawdziła. Wzięłam nową ściereczkę z mikrofibry, zwilżyłam ciepłą wodą i przyłożyłam do umalowanego oka, a potem zaczęłam je przecierać. Niestety, makijaż prawie nie schodził. Musiałabym bardzo długo trzeć, żeby usunąć tusz i cienie. Jednak Glov Hydro Demaquillage to nie mikrofibra!

Włókna GLOV wykonane są w mikrotechnologii. Są tak cienkie, że 1 km tych włókien waży mniej niż 1 gram. Są 30 razy cieńsze od włókien bawełny i prawie 100 razy cieńsze od ludzkiego włosa. Jeśli chcecie więcej przeczytać na ten tamat, zapraszam tu.

Ile kosztują rękawiczki GLOV? Duża 49,90 zł, a mała 39,90 zł. Czy to dużo? Producent zapewnia, że taka rękawiczka wystarcza na 3-4 miesiące codziennego używania. Myślę, że w ciągu takiego czasu więcej wydajemy na tradycyjne kosmetyki do demakijażu i, na dodatek, pakujemy w skórę chemię.
Rękawiczek GLOV możemy używać nie tylko do demakijażu, ale w ogóle do oczyszczania twarzy np. rano czy w takie dni kiedy się nie umalujemy. Zawsze skóra będzie idealnie oczyszczona.

Producentem Glov Hydro Demaquillage jest polska firma PHENICOPTERE. Założyły ją dwie młode kobiety, pani Ewa Dudzic i pani Monika Żochowska. To one wymyśliły te rękawiczki i poszukiwały odpowiednich włókien. Teraz promują swój produkt w Unii Europejskiej. Życzę im sukcesu.



 

sobota, 8 czerwca 2013

PLANETA ORGANICA Naturalne Mydło Tureckie BELDI BODY SOAP


      
                Minął już chyba rok od czasu gdy w sklepie internetowym KALINA, oferującym kosmetyki rosyjskie, pojawiły się produkty marki Planeta Organica. Bardzo szybko wzbudziły moje zainteresowanie, a to za sprawą ich naturalnych składów, z którymi zapoznałam się na stronie sklepu. Przetestowałam już kilka kosmetyków tej marki, dziś przyszła kolej na Tureckie Mydło do Sauny i pod Prysznic BELDI BODY SOAP.



O mydle możemy przeczytać:
  • Produkt w 100% naturalny.
  • Organiczny olejek z oliwek i organiczny olej rycynowy.
  • Pradawna receptura przygotowania mydła.
  • Tradycyjne mydło używane w tureckiej i marokańskiej saunie hammam.
  • Aktywuje krążenie krwi i limfy dzięki zmielonym liściom eukaliptusa.
Delikatne tureckie mydło czarne BELDI sporządzone zgodnie ze starą recepturą z użyciem olejków rycynowego i oliwkowego intensywnie nawilż i odżywia skórę.
Oliwa z oliwek jest bardzo bogata w kwasy oleinowe, które skutecznie regulują gospodarkę lipidową skóry.
Zmielone liście eukaliptusa nadają mydłu właściwości peelingu i masują skórę aktywując mikroobieg krwi i limfy. Ta cecha mydła sprawia, że działa ono antycellulitowo.
Olejki awokado i migdałowy posiadają właściwości regenerujące i intensywnie odżywiają skórę.
Róża sudańska, dzięki niepowtarzalnemu zapachowi, działa relaksująco i przeciwzapalnie, co ma znaczenie przy cerze problematycznej, skłonnej do przetłuszczeń.




Skład mydła:Potassium Olivate, Aqua, Organic Olea Europea Leaf Oil, Organic Ricinus Communis Seed Oil (organiczny olejek rycynowy), Eucalyptus Globulus Leaf (liście eukaliptusa), Prunus Amygdalus Dulcis Seed Oil (olejek migdałowy), Persea Gratissima Fruit Oil (olejek awokado),Hibiscus Sudanensis Extract (ekstrakt róży sudańskiej), Rosmarinus Officinalis Extract (ekstrakt z rozmarynu), Cinnamonum Verum Bark Oil (olejek cynamonowy), Thymus Vulgaris Extract (ekatrakt tymianku), Parfum.

Moja opinia:
Bardzo lubię egzotyczne rytuały piękna, a jednym z nich jest orientalny hammam. Raz w tygodniu urządzam sobie taki hammam we własnej łazience. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to prawdziwy hammam. W domowych warunkach nie da się odtworzyć ani atmosfery prawdziwego tureckiego czy marokańskiego hammamu, ani wszystkich zabiegów higienicznych i kosmetycznych jakie tam są przeprowadzane. Można jednak chociaż w pewnym stopniu wziąć przykład z kobiet Orientu, które dobrze wiedzą jak skutecznie zadbać o swoje ciało i urodę.


Opakowanie Beldi Body Soap to przezroczyste, plastikowe pudełko o pojemności 450 ml.
Mydło ma barwę zieloną, ale ta zieleń jest tak ciemna, że aż przechodzi w czerń.  Jego konsystencja jest płynna. Jest gęste ale płynne. Gdyby mocniej przechylić pojemnik, to po prostu by się wylało. Mydło Hammam Body Soap, o którym pisałam tutaj
ma konsystencję galaretki, a to jest płynne. Zapach Beldi Body Soap odbieram jako delikatny, ziołowy.
Po rozgrzaniu ciała ciepłą wodą, nakładam na skórę mydło. Ponieważ jest płynne więc łatwo rozprowadza się po skórze. Następnie przystępuję do masażu szorstką rękawicą kessą. Wówczas mydło przyjmuje postać białej emulsji. Po solidnym wymasowaniu całego ciała spłukuję je ciepłą wodą, osuszam ręcznikiem i skóra jest gotowa na przyjęcie olejku czy balsamu.
Muszę przyznać, że efekt takiego orientalnego peelingu jest rewelacyjny. Skóra dokładnie oczyszczona z komórek martwego naskórka i toksyn, dobrze nawilżona i odżywiona odwdzięcza się delikatnością i jedwabistą gładkością. Ponieważ Beldi Body Soap zawiera wiele cennych, naturalnych składników, często, przed kąpielą, nakładam cienką warstwę tego mydła na oczyszczoną skórę twarzy i pozostawiam przez cały czas trwania kąpieli, a potem spłukuję. Cera jest gładziutka jak po maseczce.
Polecam wszystkim takie orientalne peelingi. Warto się o nie pokusić.


 


środa, 5 czerwca 2013

LOVE ME GREEN Balsam do Ciała




               Wśród kosmetyków LOVE ME GREEN, które otrzymałam do testowania, znajduje się balsam do ciała. LOVE ME GREEN  produkuje trzy rodzaje balsamu, mi przypadł w udziale Organiczny Nawilżąjący Balsam do Ciała Karite Exotique



Dobrze się stało, że dostałam właśnie ten balsam gdyż moja sucha skóra bardzo potrzebuje nawilżenia.

Na stronie producenta możemy przeczytać:
"Organiczny balsam do ciała opracowany w celu nawilżenia*, odżywienia i ochrony skóry. Jego stosowanie daje efekt długotrwałego nawilżenia i odnowy warstwy lipidowej - nawet bardzo suchej skóry. Balsam wyjątkowo szybko się wchłania pozostawiając na powierzchni skóry naturalny połysk, nie zostawiając tłustego filmu. Skóra staje się jedwabiście gładka.
* Nawilżenie górnych warstw naskórka." 

Ponadto producent zapewnia, że produkt nie zawiera parabenów, Phenoxyethanol, Silikonów, EDTA, mineralnych olejów pochodzących z przemysłu petrochemicznego, etoksylowanych produktów. Zapach na bazie olejków pochodzenia roślinnego. Konserwanty akceptowane przez ECOCERT.



 Skład balsamu (INCI) przepisany z opakowania:
Aqua (Water), Aloe Barbadensis Leaf Juice*, Caprylic/Capric Triglyceride, Dicaprylyl Ether, Octyldodecanol, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil*, Arachidyl Alcohol,  Cera Alba (Beeswax), Behenyl Alcohol, Glycerin, Glyceryl Stearate SE, Squalane, Parfum (Fragrance), Benzyl Alcohol, Arachidyl Glucoside, Hippophae Rhamnoides (Seabuckthorn) Fruit/Berry Oil, Xanthan Gum, Lupinus Albus (Hydrolyzed Lupine) Protein, Dehydroacetic Acid, Benzoic Acid, Sodium Hydroxide, Sorbic Acid, Sodium Benzoate, Rosmarinus Officinalis (Rosemary) Leaf Extract, Limonene, Linalool, Citral, Geraniol, Citronellol, Farnesol, Cinnamal, Eugenol, Benzyl Benzoate, Cinnamyl Alcohol.
* from organic farming"

Bardzo długi ten skład. Prawdę powiedziawszy wolę kosmetyki zawierające mniejszą ilość składników. Dlaczego zaznaczyłam, że jest to skład przepisany z opakowania? Dlatego, że różni się on od składu tego balsamu widniejącego na stronie producenta. Uznałam, że skład wypisany na opakowaniu jest bardziej wiarygodny. I tu ciekawa sprawa. Balsam nosi nazę Karite Exotique. Moim zdaniem taka nazwa wyraźnie sugeruje, że w składzie kosmetyku znajdziemy masło karite (Butyrospermum Parkii). Niestety, w składzie balsamu masła karite nie ma. Jest natomiast w składzie na stronie producenta. Różnic zresztą jest więcej. Wracając do masła karite, to jeśli producent miał jakieś powody aby usunąć je ze składu (prawdopodobnie chodziło o cenę kosmetyku), to należało również zmienić jego nazwę. Pozostanie przy dotychczasowej nazwie jest po prostu nie w porządku.  Zupełnie jak ta odżywka do włosów o nazwie ARGAN, tyle, że bez arganu. Pamiętacie? Tyle tylko, że odżywka kosztowała grosze, co też nie jest usprawiedliwieniem, a balsam, o którym mówimy, jest kosmetykiem drogim. Uważam, że producent kosmetyków wyraźnie aspirujących do miana produktów ekskluzywnych, powinien wystrzegać się tego typu nieścisłości.

Co mogę powiedzieć o samym balsamie? Zamknięty jest w plastikowej butelce z bardzo ładną etykietą. Butelka zawiera 200 ml balsamu i jest zaopatrzona w pompkę. Pompka działa bez zarzutu i dozuje potrzebne porcje balsamu.
Balsam ma lekką, kremową konsystencję i piękny, delikatny, żółty kolor. 



Zapach balsamu też bardzo mi się podoba. Jest to delikatny orzechowo - migdałowy aromat. Wyczuwam w nim również lekką nutkę wanilii. Zgodnie z obietnicą, balsam szybko się wchłania. Nie widzę, co prawda, połysku na skórze, ale prawdą jest, że nie pozostawia tłustej warstwy. Nie mam też zastrzeżeń co do wydajności. Używam tego balsamu codziennie od trzech tygodni i mam jeszcze trochę więcej niż pół butelki.
A jak działa na skórę?  Gdy dostałam ten balsam byłam prawie pewna, że nie będzie dobry dla mojej skóry. Już od dawna nie kupuję żadnych balsamów czy mleczek do ciała. Są to kosmetyki zbyt słabe dla mojej suchej skóry. Używam maseł (kupnych i własnej roboty) i olejków. Są to produkty bardziej treściwe i potrafią zaspokoić potrzeby mojej skóry.
Jednak tu balsam LOVE ME GREEN całkowicie mnie zaskoczył i to pozytywnie. Bardzo dobrze sobie radzi z moją suchą skórą! Jest ona gładka, rzeczywiście nawilżona, nie ma widocznych objawów suchości. Po prostu balsam świetnie spełnia swoje zadanie. Uważam więc, że jest to dobry kosmetyk. Szkoda tylko, że z tym masłem karite, którego nie ma, tak nieciekawie wyszło.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

BIOdrogeria.pl po raz drugi i...ostatni.


       

       Nawiązując do tej  notki pragnę poinformować, że w dniu dzisiejszym na moje konto bankowe wpłynęły wreszcie pieniądze za niezrealizowane zamówienie. Dosyć długo musiałam czekać ale zawsze lepiej późno niż wcale.

Nie wiem czy to miało jakiś wpływ na zwrot moich pieniędzy, ale wystawiłam BIOdrogerii stosowną "laurkę" na portalu Opineo.pl, gdzie zamieszczane są opinie o sklepach internetowych. Ponieważ napisałam opinię zdecydowanie negatywną, poproszono mnie o numer zamówienia. Może ten portal przesyła negatywne opinie do sklepów? Może to zadziałało?
Oprócz mnie jeszcze jeden klient opisał swoją przygodę z BIOdrogerią. Jeśli ktoś chce przeczytać to zapraszam tutaj.

Miałam zamiar poczekać jeszcze kilka dni i, jeśli pieniędzy by nie było, pójść jednak z tym na policję. Cieszę się, że nie muszę już tego robić i że pieniądze odzyskałam. Z całą pewnością już nigdy nie złożę zamówienia w sklepie BIOdrogeria.pl i wszystkim odradzam.
 

niedziela, 2 czerwca 2013

Majowe denko



             Skończył się maj i przyszła pora na podsumowanie miesiąca. W maju udało mi się wykończyć siedem produktów. Jak na moje możliwości jest to niezły wynik gdyż przeważnie moje denka są skromniejsze. Oto co zużyłam w maju:




A teraz bardziej szczegółowo:




1. CHARME D`ORIENT Rassoul w pudrze o zapachu geranium. Bardzo dobry materiał na maseczki i, w odróżnieniu od czystej glinki, pięknie pachnie. Pisałam o niej tu. Warto kupić ją ponownie.

2. Olej jojoba. Jeden z lepszych olejków. Używałam go zamiast kremu do twarzy na noc oraz jako balsamu do ciała. O oleju jojoba (innego producenta) pisałam tutaj. Czy kupię ponownie? Z całą pewnością.

3. PLANETA ORGANICA Gęsta, czarna, marokańska maska przeciw wypadaniu włosów. Byłam bardzo zadowolona z tego kosmetyku, recenzja tutaj. Czy kupię ponownie? Tak.

4. FIGS & ROUGE Organiczny balsam do ust Wiśnia i Wanilia. Dobrze odżywia i chroni naskórek ust. Recenzja tu. Z pewnością kupię następne opakowanie balsamu.

Teraz mydła:



1. ALEPIA Mydło Alep 25% Laurie. Świetne mydło i z pewnością kupię je jeszcze niejeden raz.

2. BENTLEY ORANIC Detoksykujące mydło z grejpfruta, cytryny i wodorostów. Kolejne naturalne mydło dobrej jakości. Recenzja tu.Warto kupić ponownie.

Wymieniłam sześć kosmetyków. Siódmym jest to mydełko:


 Świetne mydło wykonane ręcznie przez Joannę, znaną nam z bloga "Mydła naturalne". O tym mydełku pisałam tu i tu.
W wykańczaniu tych wszystkich mydeł mają również swój udział domownicy. Sama nie byłabym w stanie dokonać tego w ciągu miesiąca.

W sumie zadowolona jestem z mojego majowego denka. Po raz pierwszy udało mi się zdenkować aż siedem produktów. Mam nadzieję, że czerwiec nie będzie gorszy :)


 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...